Recenzja filmu

Tam gdzie ty (2000)
Kris Isacsson
Freddie Prinze Jr.
Julia Stiles

Kucharz, student, jego dziewczyna i jej... problem

Mężczyzno! Co zrobić, gdy w Walentynki dziewczyna dziurę ci wierci w brzuchu, byś przynajmniej ten jeden jedyny raz w roku zrobił coś romantycznego? (Jeden jedyny - nie licząc oczywiście jej
Mężczyzno! Co zrobić, gdy w Walentynki dziewczyna dziurę ci wierci w brzuchu, byś przynajmniej ten jeden jedyny raz w roku zrobił coś romantycznego? (Jeden jedyny - nie licząc oczywiście jej imienin, urodzin, Bożego Narodzenia, waszej rocznicy, Dnia Kupały, Święta Niepodległości…) Masz do wyboru: 1. zachorować; 2. oburzyć się na amerykanizację życia, oświadczyć, że nie uznajesz obcych, importowanych świąt i z czystym sumieniem pójść z kumplami na piwo; 3. zacisnąć zęby i jakoś przecierpieć tę kolację przy świecach. Kobieto! Jak ty masz się zachować w dniu tego pięknego, romantycznego święta? Możesz: 1. przygotować mu tę kolację; 2. czekać (bezskutecznie) na bukiet róż i szampana; 3. podstępem zaciągnąć go do kina na wzruszający film o miłości. Od pewnego czasu Walentynki traktowane są przez filmowców na równi z Bożym Narodzeniem - wydaje się, że do swych obowiązków zaliczyli wyprodukowanie rocznie przynajmniej jednego filmu o tematyce nawiązującej do każdego ze świąt. Tym razem zaproponowano nam obraz "Tam gdzie ty" w reżyserii Krisa Isacssona. Historia, którą opowiada, jest prosta, jak bieg na sto metrów bez przeszkód, jednak tempo filmu przywodzi na myśl raczej wyścig ślimaków winniczków - zanim pokonają pierwsze dziesięć metrów, wy już dawno będziecie chrapać Mniej więcej wiadomo, czego można się spodziewać po filmie, który wchodzi na ekrany tuż przed Walentynkami i nosi wiele mówiący tytuł "Tam gdzie ty". Hasło umieszczone na plakacie filmowym - "Daj drugą szansę swojej pierwszej miłości" precyzuje te oczekiwania. Trudno jednak stawiać temu filmowi zarzut przewidywalności: każda komedia romantyczna kończy się tak samo. Historie tego typu od dziesięcioleci bawią widzów kinowych, nie tyle oryginalnością pomysłu, co… no właśnie, tym "czymś" pomiędzy trzema wspomnianymi wydarzeniami. Konieczne jest stworzenie przeszkód, które bohaterowie muszą pokonać, jeśli chcą być razem. Czasami pokonują je we dwoje - zmagają się wówczas z przeciwnościami losu, okolicznościami, fatum itp. ("Notting Hill", "Pretty Woman"). Czasami zdarza się, że jedno z nich początkowo w ogóle nie jest zainteresowane możliwością związania się z osobą, zabiegającą o jego względy ("Bezsenność w Seattle") albo też żadne z nich nie bierze takiej możliwości pod uwagę ("Kiedy Harry poznał Sally"). W porządnej komedii romantycznej wszystko to powinno być skąpane w lekkim sosie sentymentalnym, przyprawione dramatyzmem (sytuacje) i oprószone inteligentnym dowcipem (dialogi). Co dostajemy w filmie "Tam, gdzie ty" Nowojorski college. Chłopak, Al (Freddie Prinze, jr.) spotyka dziewczynę o imieniu Imogena (Julia Stiles). Nie musi jej zdobywać - ona sama rzuca mu się na szyję. Okazuje się równie niezwykła, co imię, jakie nosi: maluje obrazy, projektuje okładki płyt, których nigdy nie nagra, pali marihuanę w czepku kąpielowym na głowie. Także Al wypada pozytywnie na tle swoich kolegów, z których jeden gra w filmach porno, a drugi jest bezmózgowcem z dużymi mięśniami. Uwielbia ryby i chce zostać kucharzem, ale przede wszystkim jest zabójczo przystojny. Al i Imogena zakochują się w sobie. O przebiegu ich związku dowiadujemy się od nich samych - film jest rodzajem retrospekcji; co ciekawsze - podwójnej, o przeszłości opowiadają oboje, na zmianę (szkoda tylko, że nie wykorzystano potencjału drzemiącego w zderzeniu dwóch wizji rzeczywistości) Twórcy "Tam gdzie ty" skorzystali ze starego schematu, na którym opiera się połowa hollywoodzkich produkcji: chłopak spotyka dziewczynę, chłopak traci dziewczynę… Potraktowali go jednak dosłownie, nie biorąc pod uwagę faktu, że w większości z filmów akcja rozgrywa się pomiędzy tymi elementami. Mamy więc do czynienia z kolejnymi odsłonami w których… chłopak spotyka dziewczynę, chłopak zakochuje się w dziewczynie, chłopak boi się, że ją straci. Mniej spostrzegawczym widzom w ustaleniu obecnego stanu uczuć bohaterów pomoże komentarz - co pewien czas zwracają się oni do kamery, dopowiadając to, czego nie udało się pokazać. Nie wiadomo, czemu służy ta para-dokumentalna maniera: czy reżyser chciał sobie ułatwić zadanie, czy też próbował postępować w zgodzie z inną regułą kina amerykańskiego, by wszystkie ważne kwestie powtórzyć trzykrotnie: pierwszy raz dla inteligentnych widzów, drugi - dla tych mniej rozgarniętych i trzeci raz dla głupiego Billa z ostatniego rzędu. Jeżeli już zahaczamy o schematy, trzeba podkreślić, że największym błędem filmu "Tam gdzie ty" jest brak mocniejszego punktu zwrotnego na początku historii: z reguły bohaterowie stawiani są w sytuacji wymagającej działania - możemy się z nimi utożsamiać, dopingować im lub mieć nadzieję, że im się nie uda. W przypadku historii Ala i Imogeny trudno mówić o jakimkolwiek napięciu - choć problemy wreszcie się pojawią, będzie za późno, by wycisnąć z widzów jakieś emocje. Przy okazji twórcy starannie zadbali o to, żeby nie nakręcić komedii i ograniczyli humor do minimum. Mam nadzieję, że nie wzorowali się na prawdziwej historii… Jak na film o miłości, za mało w nim napięcia - a przecież to typowa hollywoodzka produkcja, a nie studium rozpadu małżeństwa w stylu Bergmana. Nastrój buduje uwodzicielsko-przekorne spojrzenie Freddiego Prinze'a i rozbrajający uśmiech Julii Stiles - ale czy aktorzy są w stanie uratować wątły scenariusz? Dialogi są pretensjonalne, a komentarz naiwny - brzmi jak listy pisane do kącika złamanych serc. Oczywiście, można się parę razy uśmiechnąć (zabawne postacie rodziców Ala), a nawet roześmiać - dzięki zabiegom formalnym, zastosowanym przez reżysera (niektóre wspomnienia albo wizje materializują się na taśmie filmowej). Być może fakt, że jest on jednocześnie autorem scenariusza, sprawił, że trudniej mu było spojrzeć krytycznie na opowiadaną historię. Mnie ona nie porusza - nie rozumiem postępowania 19-letniej bohaterki, która wyzywa swojego 20-letniego chłopaka od starców - choć na początku nie przeszkadzało jej, że ukochany woli filetować ryby niż podziwiać obrazy w galerii. Zakończenie filmu nie przynosi nam jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy prawdziwa miłość rzeczywiście istnieje, czy też jest tylko burzą hormonów i feromonów, których poziom po pewnym czasie spada, a wówczas zostaje nam tylko szara rzeczywistość. Może chodzi o to, że trzeba do niej dojrzeć? Jeśli tak, to nie widzimy tego bolesnego procesu na ekranie (chyba, że jego symptomem ma być zmiana uczesania). Być może problemy szalonej dziewczyny cierpiącej na "związkofobię" i zbyt normalnego, poukładanego chłopaka (Boże mój, czego ona od niego chce?!) wydadzą się bliskie niektórym widzom…przed maturą. Ale nawet wielbicielom serialu "Beverly Hills 90210" radzę, by dobrze się zastanowili, zanim pójdą kupić bilety Film Isacssona ma też pewne atuty - niektóre nawet udało się odkryć. Pierwszym z nich jest ścieżka dźwiękowa, złożona z przyjemnych, znanych i mniej znanych przebojów. Drugim - (być może dyskusyjnym) fakt, iż na ekranie nie leje się krew i nie padają trupy, zaś najgroźniejszą bronią jest… szampon. I nuda Z okazji Walentynek życzę wszystkim przyjemnej kolacji przy świecach
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones